Jodlerfest Gossau

W pierwszy weekend lipca odbył się 29 Jodlerfest w Gossau. Skupiać powinien grupy jodłujących z północnowschodniej Szwajcarii, przybyli jednak goście i z Berna, i z Lucerny, nie mówiąc już o kantonach Thurgau i St.Gallen, gdzie pełno rolników i zarazem miłośników tego rodzaju muzyki. Bo jakby nie było oficjalnie nazywa się to muzyką, choć dla niektórych może brzmieć jak miałczenie obdzieranego ze skóry kota lub wycie do księżyca zmęczonego życiem innego czworonoga.

Tak czy siak, przyznać muszę, że dopiero na owym festiwalu można było zobaczyć prawdziwą helwecką kulturę. Była to bowiem impreza rodzinna na większą skalę. Śpiewały całe rodziny. Od maluchów, poprzez młodzież z rodzicami, dziadkami i pra-a może i jeszcze prapra-dziadkami. Ale nie tylko na śpiewiu się kończyło. Można było posłuchać koncertów na alphornie i innych dziwnych drewnianych instrumentach dmuchanych, których nawet w słowniku języka polskiego ciężko się doszukać. Występy z krowimi dzwonami i tańce z flagami też były.

Do jedzenia oczywiście same szwajcarskie potrawy od rösti (placek ziemniaczany, zapiekany z serem i dodatkami) przez raklette (żółty ser topiony, podawany na kartoflu lub chlebie) poprzez specjalności z Bundnerlandu, takich jak capuns (rodzaj naszych gołąbków w formie mięsnej i vegetarianskiej) i jeszcze parę innych, których nazw do tej pory nie mogę zapamiętać ani wymówić, a które musiałam z uśmiehem na ustach sprzedawać. Kaki też nie zabrakło. Dla przypomnienia G’Hacktes mit Hörnli- czyli kluski z mielonym i musem jabłkowym…. taaa…poprawna  wymowa i zrozumienie dialektów nazwy tej potrawy, była już praktykowana przeze mnie na poprzednich festiwalach w Interlaken, musiałam wìęc posłużyć wiedzą i tłumaczeniem kolegom i koleżankom, którzy owych festiwali z nami nie przeżyli. Co ciekawe, żaden Szwajcar nie zniży się do poziomu hochdojcza, tylko wymówi nazwę w 10 innych dialektach…ostatecznym, choć nieprofesjonalnym rozwiązaniem było pokazanie paluchem na karcie, o co delikwentowi chodzi. Zaznaczając tu dużymi literami fakt, że co po niektórzy już nawet karty nie widzieli, bo wino, piwo i jabcoki lały się hektolitrami, a efekty były potem takie:

W niedzielę na zakończenie, wszystkie przybyłe grupy zaprezentowały sìę dumnie w pochodzie przez miasto. Dla osób pracujących w gastronomii, były to 2 godziny wytchnienia…

Czy w przyszłym roku podejmę się pracy na takiej imprezie? Od razu mówię NIE! Mogę zrobić 15 Greenfieldów i drugie tyle innych festiwali, ale jeden fest jodelniczy mi wystarczy. Choćby dlatego, że w niedzielę miałam ochotę zabić każdego, kto próbował tylko japę otworzyć.

Jechać na jeden dzień, posłuchać i popatrzeć, zabrać ze sobą dzieciaki, gdyż i dla nich było wiele niespodzianek-to i owszem. Ale nie polecam nikomu bawić się w pracę na takiej imprezie…

Więcej zdjęć będziecie mogli wkrótce zobaczyć na http://www.seechat.de

Miłego !

Diese Website verwendet Akismet, um Spam zu reduzieren. Erfahre mehr darüber, wie deine Kommentardaten verarbeitet werden.